Opowiem o niezwykłym zdarzeniu sprzed trzydziestu lat, które mocno utkwiło mi w pamięci. Budowałem wtedy swój dom na Klecinie. To był pechowy dzień. Mój murarz cierpiał na chorobę murarską, na placu budowy zostałem całkiem sam. Pracy było dużo, murowanie, zbrojenie, przygotowania do wylania ostatniego stropu. Nie mogłem sam podołać tylu zadaniom. Byłem sfrustrowany, ponieważ następnego dnia umówieni byli ludzie, którzy mieli wylewać beton na ten strop. Czas naglił, za parę dni miałem lecieć do USA. Bardzo mi zależało, żeby przed wyjazdem wykonać tę pracę. Klecina wtedy wyglądała inaczej niż dziś. Z miejsca, na którym stałem, widziałem pola po horyzont, nie jeździły samochody, nie chodzili ludzie, nie było telefonów. W pewnym momencie zobaczyłem zbliżającą się z daleka postać w białej koszuli. Pracując podnosiłem od czasu do czasu głowę ze zwykłej ciekawości, dokąd ten człowiek idzie. Gdy przybliżył się, rozpoznałem w nim znajomą postać starszego brata z naszego kościoła. Nie spodziewałem się go, nie prosiłem, a on przyszedł całkiem bez zapowiedzi i zapytał: „Olek, w czym ci mogę pomóc?” Jakbym zobaczył anioła! Z bratem Hipolitem wspólnie wykonaliśmy wszystkie niezbędne prace. To wydarzenie zawsze wspominam ze wzruszeniem.